I znowu śnią mi się dzieci

Od dwóch tygodni, prawie codziennie.

Pamiętam jak kilka lat temu mentalnie przygotowywałam się do zmiany pracy.
Czułam wtedy niezrozumiale dla mnie przynaglenie do zrobienia tego kroku i jednocześnie wewnętrzną potrzebę do zmiany. Chodziło o to, że nie chciałam już trwać w tym miejscu,
w którym byłam. Gniotło i uwierało, uświadamiając mi, że to ślepa uliczka – dalej nie ma już nic. A ja potrzebowałam po pierwsze świeżości, po drugie rozwoju, a po trzecie poczucia, że to co robię ma sens. Szukałam, rozmyślałam, wsłuchiwałam się w siebie
i różne takie tam. To nie był czas realnego szukania pracy. Było to raczej szukanie w sobie odpowiedzi na pytanie, w którą stronę chcę iść. Jedno kryterium było dla mnie jasne – nie chcę robić byle czego. Na to za późno. Chcę robić coś, co będzie mną. Coś, do czego będę przekonana, w co będę chciała inwestować swój czas i energię.
Chciałam, żeby praca była dla mnie radością i spełnieniem. Niektórzy mówią, że praca powinna być przyjemnością. Tylko wtedy naprawdę żyjemy. A niektórzy twierdzą nawet,
że jeśli robimy to co lubimy, to tak naprawdę nie pracujemy 🙂 .
Ten czas poszukiwań trwał bardzo długo. Rozważania były tylko mętlikiem, który czasami rozświetlały jakieś promyki. Miewałam też takie uderzenia w głowę, jak Pomysłowy Dobromir (dla nieznających – dobranockowy serial z lat ’70) i genialne przebłyski,
po których już na pewno wiedziałam co chcę robić. Czas weryfikował moje wynalazki.
I wtedy zaczęłam się modlić o znak, o odpowiedź na moje pytania. Był to okres, w którym szczególnie skupiłam się na tym, żeby słuchać i słyszeć a jednocześnie odkrywać swoje talenty.
Z tymi talentami to też taka ciekawa historia, bo po prostu przypominałam sobie to wszystko, czego się nauczyłam „po drodze”. Punktowałam to w myślach, jednocześnie nadając mu jakąś rangę.  I tak powstała całkiem ciekawa lista rzeczy, które – patrząc
z boku – po prostu zaprzepaściłam. Gitara, prawo jazdy, dyplom całkiem fajnej uczelni itp.
Mając już za sobą ten bilans zysków i strat, podlany jeszcze moim ówczesnym życiowym credo, które brzmiało – lepsze jest wrogiem dobrego – poczułam, że to wszystko mnie już nie uwiera. To mnie po prostu rozsadza!
Znając siebie i swoje (ogromne) lęki przed „nowym”, wzmacniane moją niewiarą w swoje możliwości wydrukowałam sobie zdanie, które było i nadal jest moim paliwem: „Błędów nie popełnia tylko ten, kto nic nie robi”. Zaczęłam jeszcze bardziej wołać o pomoc z nieba, żeby zdążyć odnaleźć swój wymarzony szlak.
I wtedy zaczęły mi się śnić dzieci.
Trwało to długo. Nawet bardzo długo. Nie codziennie, ale kilka razy w tygodniu, przez kilka miesięcy budziłam się z pytaniem – o co chodzi?
Najpierw powoli, jak w „Lokomotywie” Tuwima, zaczęłam dostrzegać kierunek. Później coraz częściej i coraz szybciej kojarzyłam zdarzenia, które były dla mnie znakami.
Aż w końcu nadszedł dzień, w którym skoczyłam na główkę. Moja decyzja, patrząc na to nawet z dzisiejszej perspektywy była dość odważna. Nawet teraz uśmiecham się sama do siebie, wspominając moją pewność siebie na rozmowie kwalifikacyjnej. Pamiętam jak wychodząc z niej pomyślałam: „Kto jeśli nie ja?” (czy na tej rozmowie to byłam na pewno ja, czy ktoś mnie podmienił?).

Dziś jestem w miejscu, w którym chcę być. Robię to, co naprawdę lubię. I choć jest to trudne, nawet bardzo, to dodaje mi sił. Widzę sens, chociaż owoców pewnie długo nie zobaczę. Nie muszę się motywować, bo sama praca jest motywacją.
O co więc chodzi z tymi snami? Z ogromna ciekawością spoglądam w przyszłość.
Co tam  jeszcze Panie Boże dla mnie szykujesz?

Ten wpis został opublikowany w kategorii krok po kroku, czyli wszystkie wpisy. Dodaj zakładkę do bezpośredniego odnośnika.