A dla mnie znaczy pokorna.
Wiele lat żyłam w przeświadczeniu, że jestem bardzo blisko Boga. Szłam przez życie myśląc, że jestem lepsza, bo Go znam, bo wiem gdzie Go szukać. I chociaż nigdy nikomu nie przyznałabym się (nawet samej sobie), że tak myślę, to jednak czułam się bardziej
w porządku niż ci wszyscy, którzy żyli bez Niego. Czułam, że może nie żywcem, ale jednak bez zbędnych ceregieli powinnam dostać się do nieba. Sakramenty, modlitwa, uczestnictwo w mszach, nabożeństwach, oaza. Wartości przekazane przez wierzącą starszyznę rodzinną dawały mi poczucie, że jestem w porządku. Owszem, grzeszyłam,
ale w moim przeświadczeniu tylko tak „codziennie”, z rozpędu i niewiele.
Kiedy otworzyłam oczy, zobaczyłam, że grzeszyłam ciężko. Grzeszyłam brakiem pokory. Pomogła mi w tym Bakhita.
Urodziła się w Sudanie, prawdopodobnie w 1869 roku. Jako kilkuletnia dziewczynka została porwana przez handlarzy niewolników. Nie pamiętała swojego imienia, więc nazwano ją Bakhita, co znaczy ta, która ma szczęście. Przewrotnie, czy raczej proroczo?
Oderwana od matki, rodziny, pozbawiona poczucia bezpieczeństwa stała się niewolnicą,
a znakiem miał być wykonany na jej ciele tatuaż. I choć wspomnieniem dzieciństwa były kajdany, targi niewolników i okrutne traktowanie, to swoją niewolę znosiła z niezwykłą pokorą (umierała błagając o rozluźnienie ciężkich łańcuchów).
Wielokrotnie sprzedawana trafiła w końcu do rodziny włoskiego konsula (Callisto Legnani) i razem z nimi opuściła Sudan by zamieszkać we Włoszech, w okolicach Wenecji.
Była służącą, a od momentu narodzin córki państwa Lagnani stała się jej opiekunką.
Kiedy wyjazd służbowy zmusił konsula do wyjazdu do Afryki, Bakhitę wraz z powierzoną jej dziewczynką oddano pod opiekę siostrom kanosjankom. To właśnie u nich młoda Sudanka poznaje Boga, którego, choć nie znała, to jednak gdzieś głęboko w sercu czuła. Czuła od dawna, mimo, że nie wiedziała o nim nic. U sióstr po kilkumiesięcznym przygotowaniu przyjęła chrzest, bierzmowanie, pierwszą komunię świętą i przyjęła imię Józefina. To właśnie u nich poznała tego, do którego tęskniła, nie wiedząc kim jest. Wielokrotnie widziano ją ze łzami w oczach całującą chrzcielnicę, która była dla niej miejscem spotkania z Bogiem.
Kiedy nadszedł czas powrotu do domu Państwa Lagnani, Józefina, będąca już wtedy pełnoletnia (wobec prawa włoskiego dawało jej to wolność) zdecydowanie odmówiła. Pozostała z siostrami kanonsjankami kształtując swoje powołanie do życia zakonnego
i utwierdzając się w przekonaniu, że Bóg jest dla niej najważniejszy. W roku 1896 złożyła śluby zakonne, a 31 lat później, w roku 1927 – profesję wieczystą. Swoje życie całkowicie powierzyła Bogu, będąc jednocześnie pokorną służebnicą tam, gdzie była potrzebna.
Przez pięćdziesiąt lat posługi w Zgromadzeniu Córek Miłosierdzia, Służebnic Ubogich, Kanosjanek (od nazwiska założycielki św. Magdaleny di Canossa) była szwaczką, praczką, kucharką, zakrystianką i furtianką. To właśnie ta ostatnia funkcja spowodowała,
że s. Józefina zdobyła serca mieszkańców Schio. Jej dobroć, ciepły głos, otwartość, pokora, prostota i ciepło okazywane każdemu człowiekowi powodowały, że przez ludzi nazywana była matką. Dla każdego znajdowała ciepłe słowo, dodawała otuchy cierpiącym, była chodzącą łagodnością, serdecznością i żywym świadectwem wiary.
Ciężka choroba zabrała ją z tego świata 8 lutego 1946 roku. Umierała żegnana płaczem tych, którzy poznali jej dobroć i ich przeświadczeniem o świętości ukochanej matki.
Beatyfikowana 17 maja 19roku przez Jana Pawła II i również przez niego kanonizowana
1 października 2000 roku stała się patronką chrześcijan zamieszkujących Sudan i dzieł miłosierdzia nastawionych na pomoc ubogim dziewczętom i kobietom.
Bakhita, wzór pokory otworzyła mi oczy na to, czego mi brak. Długo szukałam dla siebie patronki, takiej z wyboru. Kogoś, kogo „poczuję” całym sercem, do kogo będę zwracać się
z prośbą o orędownictwo nie tyle słowami, co sercem, całą sobą. Znalazłam.
I zrozumiałam coś. Kiedy w ewangelii poznajemy pana, który równo płaci tym, którzy zaczynają pracę o poranku i tym, którzy przychodzą po południu, gdzieś podskórnie czujemy pewną niesprawiedliwość. I od razu myślimy, że ci pierwsi to ci, którzy całe życie starają się być blisko Boga, a ci ostatni to ci, którzy przypominają sobie o nim pięć minut przed śmiercią, żyjąc wcześniej tak, jakby Go nie było.
A przecież nie zawsze tak jest. Często ci, którzy „przychodzą po południu”, to ludzie, którym nie dane było poznać Boga „z samego rana”. Czy zasługują na gorszą zapłatę?
Dla mnie odpowiedzią jest życie Bakhity.
Na koniec zacytuję jej słowa:
„Gdybym spotkała tych handlarzy niewolnikami, którzy mnie porwali,
a także tych, którzy mnie torturowali, uklękłabym przed nimi
i ucałowałabym im ręce, ponieważ gdyby się to wszystko nie wydarzyło, nie byłabym teraz ani chrześcijanką ani zakonnicą…”
I zweryfikuję swoje myślenie. Nieraz bowiem z moich ust padły słowa, że nic nie dzieje się bez przyczyny, że wszystko jest po coś, choć nie wiemy jeszcze po co. Życiorys Bakhity pokazał mi, że wszystko dzieje się po to, żeby zbliżyć nas do Boga.
Józefina Bakhita.
Zdjęcie „pożyczyłam” z internetu.