To dla mnie takie normalne, że na co dzień czuję się niemal nieśmiertelna. Wstaję rano, jem śniadanie, wychodzę z domu. Krótkie „pa” i punkt po punkcie odhaczam kolejne zadania do wykonania, by zaraz potem wyznaczać sobie nowe. Czegoś nie zdążyłam?
Nie szkodzi, zrobię to później, może jutro albo pojutrze. Jeszcze zdążę, przecież czas mnie nie goni. A co jeśli goni i nie zdążę?
Ile osób wyszło dzisiaj z domu z myślą, że jak wrócą, to posprzątają, poukładają, ugotują, przeproszą, zadzwonią, napiszą, wyślą, powiedzą? Przecież zdążą, mają czas, nic się
nie stanie. I nie zdążyły. Zamknął im się dzień i wszystko to, co miało być później już nigdy się nie stanie.
Raczej nie mogę przewidzieć własnej śmierci. Nie mogę też dziś pozamykać wszystkich spraw, dokończyć tego, co ma jeszcze trwać, ale mogę tu i teraz pamiętać o tym, że mogę odejść tak jak stoję. Mogę wsiąść do pociągu i będzie to mój ostatni raz. Mogę już więcej nie mieć szansy, żeby dokończyć, zadzwonić, przeprosić, naprawić, powiedzieć….
Mogę nie zdążyć z tyloma sprawami.
Nie chcę tego przeżywać, dramatyzować, żyć w bojaźni i modlić się, żeby tak się nie stało. Ale jednak chcę pamiętać, że lepiej wiązać się z tym, co tu i teraz, niż z tym, co będzie kiedyś. Chcę załatwiać rzeczy ważne na początku dnia, układać kolejkę spraw w hierarchii ważności. Zrobić to, co powinnam, nie odkładając na później i być ukojona myślą,
że dobrze to poukładałam. Chcę być w porządku wobec tych, z którymi wiąże mnie życie.
To taka refleksja, po dzisiejszej katastrofie kolejowej w Niemczech.