Kolejne dni moich wątpliwości, poszukiwań i ćwiczenia się w cierpliwości.
Ciągle uczę się, jak postępować w sytuacjach trudnych, kiedy mój podopieczny doprowadza moją krew do wrzenia i kiedy po prostu mam ochotę wrzasnąć pełnym gardłem pokazując, kto tu rządzi.
Wiem, że jego trudna przeszłość określa jego teraźniejszość, że nie potrafi radzić sobie
z wieloma sprawami i z własnymi emocjami. Rozumiem, że jego dzieciństwo było tak naprawdę szkołą przetrwania i samodzielnym dochodzeniem do tego, kim jest dzisiaj
ale w niektórych momentach bierze górę moja słabość i zwykła ludzka bezradność, z którą nie umiem sobie poradzić.
Ostatnio też tak było. Stając twarzą w twarz z nastoletnim uporem i agresją, której źródło nie do końca było w tym momencie jasne, myślałam tylko o tym, jak przetrwać kolejny egzamin nie dając po sobie poznać tego, co działo się w mojej głowie. Nie było łatwo. Powietrze musiało chyba uchodzić uszami, bo inaczej pękłabym i rozpadłabym się na drobne kawałki. Moje myśli dalekie były od łagodnych, ale w tyle głowy na szczęście cały czas miałam myśl „to jest dziecko. BARDZO skrzywdzone dziecko!”
I wtedy przypomniałam sobie, że przecież ten młody człowieczek po prostu nie umie wielu rzeczy, które chciałabym, żeby umiał. Nie rozumie dlaczego to nie on decyduje o swoim tu
i teraz oraz o każdym kroku w przyszłość. Miota się jak zamknięte w klatce zwierzątko
i wciąż szuka dla siebie sposobu na przeżycie tak trudnych dla niego chwil.
A mimo tego, są momenty, kiedy próbuje życ tak, jak tego od niego oczekujemy. Stara się, robi postępy. Duże? Nie, niewielkie ale jednak.
I kiedy opadły już emocje (głównie moje) i kiedy tylko rozpaczliwy głos we mnie prosił „Boże pomóż”, po raz kolejny stał się cud. Bo tylko tak mogę to nazwać. Przeczytałam takie oto słowa:
„Kiedy ktoś ma złe skłonności, aby iść w stronę dobra musi iść pod prąd. Nie uda mu się, gdy będzie zupełnie sam.[…] Wy mu nie pomagacie. Biedak płynie zupełnie sam i ociera się o mielizny, osiada na nich, wplątuje się w pływające gałęzie, dostaje się w wiry. Gdyby mierzył dno (dopisek z wcześniejszej treści: żeby nie osiąść na nim) nie mógłby jednocześnie trzymać ani steru, ani wiosła. Dlaczego więc wytykacie mu, że nie posuwa się naprzód? […] To nie jest słuszne.”
Uderzyła mnie ta treść. Trafiła prosto w serce. Zrozumiałam, że jeszcze wiele razy może zawrzeć we mnie krew, ale moją rolą jest trwanie, towarzyszenie, bycie obok cudownie nazwane przez Jana Bosco asystencją. Bo jeśli tak ciężko jest iść w stronę dobra z opiekunami, jeśli nie zawsze się to udaje, to jak ciężko musi być iść samemu?
I jeszcze jeden cytat, odnaleziony w tym samym czasie: „Wy go zostawiacie samego.
Nie bądźcie dla niego sędziami. Nie jest gorszy niż tylu innych. Jest tylko bardziej rozpieszczony… i to od dzieciństwa”.
Boże, to prawda – rozpieszczony od dzieciństwa – toksyczną, niedojrzałą, zatruwającą „miłością”.