Ta niedziela nie była łatwa. Kiedy na kazaniu ksiądz powiedział, że to rodzice są po Bogu pierwsi i najważniejsi oraz że to oni kształtują nas na całe życie pomyślałam: „proszę, tylko niech ksiądz nie mówi, że bez ich obecności nie może być dobrze”.
Powiedział. Nie tymi słowami, ale powiedział. A ja próbowałam odgadnąć, co czują „moi” chłopcy. Chłopcy, którzy spędzają kolejne dni i noce bez rodziców.
Po powrocie z kościoła młodszy zadzwonił do mamy. Przez półotwarte drzwi kuchni patrzyłam jak siedzi na środku korytarza zawinięty w koc. Taka mała bieda, opowiadająca po raz kolejny swojej półprzytomnej, trochę (albo i bardzo) wczorajszej mamie, że źle się czuje. Nie mogli się porozumieć. Cóż, nie ta percepcja i nie ta sama trzeźwość umysłu… Mimo, że tak jakoś im się nie kleiło, to chłopiec nie odpuszczał. I nagle stało się coś, co rozłożyło mnie na łopatki. Ścisnęło mnie za gardło, w oczach stanęły mi łzy, kiedy nagle usłyszałam, jak do słuchawki płyną dziecięcym głosem dedykowane słowa „Czarnej Madonny”.
„Madonno, Czarna Madonno, jak dobrze Twym dzieckiem być…”