Odebrałam dzieciaki z kolonii. Zapakowałam do samochodu i pociekły łzy. Moje, bo ich łzy lały się strumieniami już wcześniej.
Kiedy dzieci dowiedziały się, że jadą na kolonię, nie skakały z radości. One właściwie mają kolonię cały czas. Wspólne pokoje, łazienki, posiłki na „dzwonek” – jak to w placówkach… . Byłam więc przekonana, że chociaż ucieszą się z mojego przyjazdu, a zobaczyłam smutek. Nie u wszystkich, ale u tych u których był obecny, był jednocześnie autentyczny, najprawdziwszy z prawdziwych. Zwłaszcza ten jeden – naznaczony bólem głowy, opuchniętymi oczami i niemożnością oderwania się od kolonijnej wychowawczyni. Dwunastoletni smutek, będący końcem świata i kolejnym dramatem w dziecięcym życiu.
Zapakowałam ten obraz rozpaczy do samochodu, zaopatrzyłam w paczkę chusteczek
i powolutku, starannie dobierając słowa, za ich pomocą próbowałam osuszać łzy.
A równocześnie sklejałam swoje serce, które rozpadło się na milion kawałków – już dawno skradzione przez M., w tym momencie cierpiało razem z nim.
Płakałam ukrywając łzy, bo jak nie płakać, kiedy słyszy się na tylnym siedzeniu szloch
i stłumiony głos, który opowiada o tym, że ta pani była taka dobra, taka kochana. Dlaczego? Dlatego, że zawsze miała czas, przytulała, opiekowała się, kiedy coś bolało, prowadziła do pielęgniarki i wieczorami opowiadała różne historie. A na dobranoc robiła na czole aniołka (błogosławieństwo). Nigdy nie krzyczała. Była DOBRĄ PANIĄ. Tak dobrą, że rozstanie z nią było prawie końcem dziecięcego świata. W życiu tego dziecka takiej dobroci było mało. Bardzo mało.
Miłość. Tak wygląda miłość, której głodne są dzieci – BYCIE obok z otwartym sercem.
Po raz kolejny M. przypomniał mi, że nic nie zastąpi dziecku bliskości, że to czego potrzebuje najbardziej, to uwaga i uważność, towarzyszenie, słuchanie.
Miałam ochotę wyć i siarczyście kląć, choć na co dzień nie robię ani jednego, ani drugiego. Chciałam krzyczeć, pytając: „jakich to dziecko spotykało do tej pory ludzi???”. Przecież to takie oczywiste, że dzieci się przytula, rozmawia z nimi, opiekuje, ratuje z opresji. To takie oczywiste, że po prostu się z nimi jest! Miałam nieodpartą ochotę wejść do jakiegoś kościoła i leżeć krzyżem. Z jednej strony błagając, żeby zawsze tak było, żeby dobro było
w życiu każdego dziecka, a z drugiej dziękując, że DOBRA PANI była promykiem światła, promykiem miłości chociaż przez chwilę.
Nie weszłam, nie mogłam. Jechałam dalej, powolutku, kilometr po kilometrze budując wspólnie z M. tratwę, która ocali wspomnienia i uratuje nadzieję, a później pozwoli zamienić ją na łódkę i złapać za wiosła, żeby płynąć. Nawet jeśli będą zakręty i mielizny, to płynąć do takich przystani i do takich ludzi, którzy umocnią, wesprą, pokochają.
Częściowo się udało. Łzy obeschły, choć wcześniej pozwoliliśmy im tak jak w żałobie,
oddać cześć osobie, którą musimy pożegnać, jednocześnie zapamiętując tę radość, którą wniosła w nasze życie.
M. zaczął przysypiać na tylnym siedzeniu, a ja… . No cóż, po raz kolejny miałam nieodpartą ochotę na potężne przekleństwo! Tym razem ze złości na siebie. Bo, w świetle słów chłopca zobaczyłam siebie. Tracącą cierpliwość, nieuważną, zirytowaną, podnoszącą głos. Czasem moralizującą i podpierająca się zbiorem mądrości wyssanych z podręczników, a czasami
z palca. Zobaczyłam chwile, w których zamiast przytulić… . Było mi wstyd.
Janek Bosko powiedział kiedyś, że: „Bycie dobrym nie polega na tym, że nie popełnia się żadnego błędu. Bycie dobrym polega na posiadaniu woli poprawy”.
Będę próbowała. Pewnie jeszcze nie raz i nie dwa polegnę, ale wtedy znowu spróbuję od nowa.
*Jan Bosko