Kochanie, rok temu napisałam do Ciebie list. Pamiętasz?
Kochana Aniu!
Mija siedemnaście lat od dnia, kiedy mogłam Cię przez króciutką chwilkę zobaczyć. Urodziłaś się cichutko, bez płaczu oczekiwanego przez położną i lekarzy, którzy pomagali Ci przyjść na ten świat. Miałaś z nami pozostać. Nie udało się…. Byłaś mgnieniem, chwilką, ulotnością. Odeszłaś, żeby nie cierpieć, żeby żyć w Tym, który pozwolił Ci zaistnieć, który do Twojego maleńkiego ciała dodał duszę.
Tak naprawdę jednak nie odeszłaś. Jesteś ze mną. Cały czas żyjesz w moich myślach, sercu, wspomnieniach. Taka malutka, bezbronna, cichutka….
Zacznę od początku. To nieprawda, że żyłaś tylko pół godziny, jak to zapisano we właściwych aktach. Żyłaś przecież we mnie zanim ktokolwiek mógł Cię zobaczyć. Rozmawiałam z Tobą, głaskałam Twoje nóżki, którymi wypychałaś mój coraz większy brzuch. Byłaś ze mną prawie dziewięć miesięcy. Byłaś radością, szczęściem, oczekiwaniem, słoneczkiem, nadzieją macierzyństwa, moim uśmiechem i pragnieniem. Napisałam „byłaś’. Dlaczego nie „jesteś”?
Przepraszam Cię Kochanie. Tak bardzo Cię przepraszam za ten czas przeszły. Przepraszam, jeśli choć przez chwilę odczułaś moje słabnące uczucia.
Wiele, wiele razy rozmawiałam z Tobą ale chyba nigdy nie przyznałam Ci się do tego jak bardzo się bałam. Nie tylko o Twoje życie i zdrowie. Bałam się o moje uczucia wobec Ciebie. To taki mój osobisty dramat, z którym chcę się wreszcie uporać. Opowiem Ci o tym.
Nie ma większej miłości niż ta, którą matka otacza swoje dziecko. Nie ma takich słów, które w prawdziwy sposób mogłyby oddać siłę tego uczucia. Ta miłość jest Darem i Odpowiedzialnością. Od pierwszych chwil przepełnia serce, jest każdą myślą, oddechem, oczekiwaniem i budowaniem planów.
Kochałam Cię jak szalona, nie wiedząc jeszcze czy mam Cię nazywać córeczką, czy synkiem. Wsłuchiwałam się w siebie oczekując, że powiesz mi kim jesteś. Śledziłam w książkach i czasopismach każdy Twój dzień wyobrażając sobie jak wyglądasz, co już potrafisz robić.
A Ty rosłaś we mnie – najpierw malutka jak ziarenko piasku, kropelka wody, później całkiem spora fasolka, truskaweczka … Rozwijały się Twoje rączki, nóżki, oczy. Pojawiły się pierwsze grymasy maleńkich ust i tak przeze mnie oczekiwane ruchy motylka. Trzepotałaś tymi malutkimi kończynkami jak skrzydełkami. Mój kochany mały motylek w brzuchu swojej mamy.
Skarbie, do dziś pamiętam jak poczułam Twój pierwszy ruch. Nie wiedziałam, czy to faktycznie Ty, czy może tylko sobie to wyobraziłam. Prosiłam – jeszcze raz, zrób to jeszcze raz. Radość, łzy szczęścia, szaleństwo! Każdy Twój sygnał, że jesteś we mnie, że rośniesz, każde dotknięcie, a później coraz mocniejsze kopnięcie było darem niebios. Rozkochiwałam się w Tobie coraz bardziej, nie wiedząc jeszcze jak bardzo można kochać. Słuchałam bicia Twojego serduszka i przygotowywałam się do bycia mamą, unosząc się nad ziemią w niegasnącym zachwycie.
Siedem miesięcy. Siedem miesięcy niezmąconej nadziei i jedna chwila, która złamała mi skrzydła.
Chodziłyśmy razem do Pana doktora, żeby sprawdzić jak szybko rośniesz i czy moje zdrowie pozwala na Twój pełny rozwój. Wszystko było w porządku ale tylko do tego dnia .…
Oglądaliśmy Cię na monitorze aparatu USG. Pan doktor mierzył, ważył Mój Skarb, a ja podglądałam jak machasz nóżkami i rączkami. Radośnie dopytywałam o każdy szczegół związany z Tobą, gdy nagle dowiedziałam się że mogę Cię stracić.
Kochanie, czas stanął w miejscu. Łzy kapały mi jedna po drugiej, gdy uświadomiłam sobie, że być może nigdy nie usłyszę Twojego płaczu, śmiechu, słowa „mama” z twoich ust. Twoje delikatne rączki nigdy nie obejmą mnie za szyję. Nie chciałam w to wierzyć. Wiedziałam, że będę walczyć. I walczyłam.
Jeździłyśmy razem od lekarza do lekarza, leżałyśmy w szpitalu, poddawałyśmy się licznym badaniom. Chcieli wiedzieć o Tobie wszystko – jak rośniesz, czy Twoje płuca będą mogły się rozwinąć, czy nie masz współistniejących wad, czy jesteś chłopcem czy dziewczynką. Walczyli razem ze mną, ale mimo wszystko nie dawali mi zbyt dużo nadziei. Opowiadali o ryzyku, wątpliwościach, zagrożeniach i operacjach przez które będziesz musiała przejść, jeśli będziesz na tyle silna, żeby na nie poczekać. Zaczynałam się bać. Nie tego, co nas czeka. Zaczynałam się bać swojej miłości do Ciebie. Bałam się, że pokocham Cię zbyt mocno, tak mocno, ze jeśli zechcesz być Aniołkiem, to pęknie mi serce.
Podczas jednego z badań dowiedziałam się, że jesteś dziewczynką. Od tego dnia mogłam już nazywać Cię córeczką. Kochałam więc teraz malutką córeczkę, czekając na dzień, kiedy będę mogła Cię zobaczyć. A jednocześnie dozowałam sobie tę miłość wciąż lękając się tego, co będzie ze mną kiedy nie będzie już „nas”. Nie chciałam, żebyś się urodziła. Czułam, że bezpieczna jesteś tylko we mnie. Tak koszmarnie bałam się dnia Twoich narodzin i pustki jaką mi zostawisz!
Miłość której tak bardzo się bałam, którą sobie dozowałam, próbując nie pokochać Cię zbyt mocno była silniejsza. Rozmawiałam z Tobą prosząc żebyś była silna, żebyś walczyła! Głaskałam swój brzuch i prosiłam, żebyś rozmawiała ze mną póki mamy ten czas tylko dla siebie. Każdy Twój ruch, sygnał, każde kopnięcie było naszą rozmową. Tak bardzo chciałam żebyś została ze mną na długo, na zawsze …. I jednocześnie tak bardzo chciałam Cię zobaczyć, przytulić. Nie wiem jak mogę Ci to wytłumaczyć. To oczekiwanie i ograniczanie sobie prawa do miłości. Nie wiem, jak mogłam próbować kochać Cię mniej. Nie wiem, czy miałam do tego prawo …
Teraz wiem, że na szczęście nie udało mi się kochać Cię mniej. Miłość, którą mi dałaś jest we mnie cały czas. Ty jesteś we mnie. Nie odeszłaś, chociaż fizycznie Cię nie ma.
Aniu, przez siedemnaście lat każda myśl o Tobie była chwilą rozpaczy, bólem, który umiejscawia się w każdej komórce. Teraz chcę zamknąć ten rozdział. Chcę się cieszyć tym, że byłaś ze mną. Chociaż tak krótko, to przecież byłaś i co ważniejsze zostałaś. Zostałaś we mnie, w moim sercu, myślach, wspomnieniach.
Moja kochana córeczka ….
Tak, moja kochana córeczka dzisiaj obchodziłaby swoje osiemnaste urodziny. Wiem, czego wtedy mogłabym jej życzyć. Ale doprawdy nie wiem, czego można życzyć dorosłemu już Aniołkowi. Może więc po prostu podziękuję.
Dziękuję Ci Kochanie za to, że przez te wszystkie lata mogłam Cię kochać i myśleć o Tobie, wspominać nasz wspólny czas motylków, kopania i głaskania. Dziękuję za to, mogłam być Twoją mamą chociaż przez chwilkę i za to, że mogę marzyć o spotkaniu z Tobą. Dziękuję za każdy mój uśmiech i każdą łzę dedykowaną Tobie. Dziękuję za to, że byłaś, jesteś i będziesz…
I wiesz co, bardzo się cieszę, że urodziłaś się w dniu Zwiastowania. Dniu Świętości Życia.
Dziękuję Pani za ten wpis. Trafiłam na niego dopiero po roku. Myślę, że nie przez przypadek.
Teraz oczekuję dziecka, któremu medycyna nie daje żadnych szans, a pierwszy lekarz doradzał, żeby jak najszybciej „zakończyć sprawę”. Uczucia opisane w tym liście znam tak dobrze… Miłość, która rośnie wraz z dzieckiem i której się boję, bo wiem, że mam czas ograniczony. Brak radości z nadchodzących narodzin (na szczęście mamy jeszcze dużo czasu). Nie wiem jeszcze, czy mam synka, czy córeczkę… wiem, że w tej chwili jeszcze mam, że jest, że żyje. Żałobę odkładam na właściwy na nią czas – łatwiej postanowić niż zrobić, ale jest Ktoś, kto podniósł nas z najgorszej rozpaczy, więc przynajmniej wiary mam dość, nawet, jeśli siły brakuje.
Nie wiem, czemu to piszę, komentarz po roku i tak pewnie przepadnie, internet żyje ostatnimi pięcioma minutami, wszystko inne jest przestarzałe. Ale chciałam zostawić swój ślad, powiedzieć, że WSPÓŁczuję, przynajmniej do tego momentu, w jakim teraz jesteśmy, bo dalszego ciągu jeszcze nie znam.
Pozdrawiam serdecznie i wspieram modlitwą.
Nie wiem, co mogłabym napisać, żeby dodać Pani sił. Nie ma bowiem chyba żadnych słów, które ukoją w tak trudnym czasie. Ale życzę Pani siły, wiary i nadziei. O miłość się nie boję, wiem, że urośnie wraz z Maleństwem.
Ja również pozdrawiam i obiecuję wspierać modlitwą.