Pan Bóg stworzył mnie z miłości i z miłością. Uczynił mnie na swój obraz i podobieństwo.
A ja patrząc w lustro dostrzegam…. no właśnie, co? Nie wiem. Ale nie patrzę z zachwytem, nie uśmiecham się do tego odbicia. Zerkam tylko szukając tego, co należy poprawić.
Może włosy, może ubranie? Wygładzam, przyczesuję, zmieniam. Odwracam wzrok
i właściwie bez akceptacji zgadzam się na to, co nie zachwyca. Na szarość i nijakość.
Tak to widzę. Tak postrzegam siebie – bez fajerwerków.
Nie jestem zdruzgotana sobą. Nie płaczę i nie użalam się nad sobą. Nie pragnę być ideałem. Przyjęłam kiedyś i nadal, dzień po dniu przyjmuję ten obraz siebie, który widzę w lustrze. Nie zachwyca mnie, ale umiem z nim żyć. Bo przecież to Ja. Nic nie zmienię, bo taka już jestem. Trochę z przekorą myślę i powtarzam – „Taką mnie Panie Boże stworzyłeś, to taką masz”.
Tylko jaką? Przecież wiem, że stworzyłeś mnie Panie Boże na swój obraz, na swoje podobieństwo. Jestem dzieckiem bożym. Jestem królewskim dzieckiem. Jestem Królewną. Dlaczego tego nie dostrzegam?
Przecież zostałam naznaczona tą godnością, która powinna powodować, że patrząc w lustro jestem dumna z tego, jaka jestem. I powinnam dziękować Bogu za to, że uczynił mnie na swój obraz i podobieństwo. W jego oczach nie jestem szara i nijaka. Jestem piękna. Co mam zrobić, żeby to czuć, żeby o tym pamiętać?