Jeden z ostatnich „przepracowanych” przeze mnie tematów to spowiedź. Jakby na niego nie spojrzeć, to temat złożony, rzekłabym – trudny. Głównie przez to, że „żyjąc” z nim już tyle lat, wydaje się, że wszystko wiemy. Jak, kiedy i z czego się spowiadać. Mamy też zazwyczaj konkretny pogląd na to, u kogo lepiej. Czasem chodzi o konkretnego kapłana, czasem o to, czy lepiej u księdza, czy zakonnika. Dziś po przemyśleniu tego tematu na tysiąc sposobów mogę zaryzykować stwierdzenie, że nie wszystko, albo wręcz niewiele wiemy. Przygotowani do pierwszej spowiedzi świętej niejako infantylnie trwamy w utrwalanych przez lata nawykach i spojrzeniu na ten sakrament.
Nie chcę wchodzić w szczegóły tego tematu. Chcę jednak napisać o tym, czego doświadczyłam „zapoznając” się z nim na nowo.
Pierwsze dotknięcie, to spotkanie w konfesjonale przyjaciela. Panika. Ani uciec, ani wyznać grzechy. Myślę, że moment zaskoczenia był trudny dla nas obojga. Ale jego słowa o tym, żebym zapomniała, że to on siedzi w konfesjonale i żebym otworzyła się na Łaskę,
na Ducha Św. pomogły mi. Mimo wszystko, a może dzięki temu wychodziłam z kościoła
ze łzami lejącymi się ciurkiem.
Drugie dotknięcie, to spotkanie w konesjonale kapłana, który zanim jeszcze cokolwiek usłyszał, powiedział do mnie „dobrze, że jesteś, że przyszłaś”. Jak się poczułam? Jak ktoś, na kogo Pan Bóg czeka. Tam, w konfesjonale nie siedział ksiądz, tam czekał On.
Trzecie dotknięcie, to efekt pracy nad sobą. Próba nauczenia się prawdziwego, dojrzałego, rzekłabym – dorosłego rachunku sumienia. To trwa. Próbując dobrze przygotować się
do każdej spowiedzi powróciłam (trochę paradoksalnie :)) do dziecięcego spisywania grzechów na kartce. Pomaga. Nawet bardzo. Wyzbyłam się „klepania” w głowie grzechów w kolejce do konfesjonału po to, żeby czasem czegoś nie zapomnieć. Idę spokojna.
No może nie całkiem, ale na pewno spokojniejsza niż kiedyś. Ostatnia spowiedź (to jest właśnie to trzecie dotknięcie) skończyła się podarciem karteczki z grzechami i wyrzuceniem jej do kosza przed kościołem. Zrobiłam to jakoś tak odruchowo. Ale kiedy to nastąpiło, pojawiła się we mnie niesamowita myśl, że faktycznie pozbyłam się moich grzechów. Wow, nie ma ich, wyrzucone. Nie tylko do kosza, ale przede wszystkim z Bożej pamięci. Odpuszczone. Temat zamknięty i zaczynamy od nowa. Radość, lekkość, spokój.
I jeszcze myśl, że właśnie tam jest miejsce grzechów – w koszu. Jeśli jeszcze ich nie wyrzuciłeś – wyrzuć. Naprawdę robi się lżej.