Wiele lat temu, na lekcji religii siostra Jolanta zapytała dzieci co zrobiłyby, gdyby idąc
w niedzielę do kościoła na ostatnią Mszę Świętą zobaczyły na ulicy chorego człowieka? Oczywiście udzielenie mu pomocy wiązałoby się z opuszczeniem mszy.
Trzeba było widzieć tę burzę mózgów, która przetoczyła się przez salę. Świeżo nabyte nauki mocno kierowały nas ku kościołowi. Byliśmy tuż przed przyjęciem Pierwszej Komunii Świętej.W głowie dźwięczało przykazanie o czczeniu dnia świętego, lęk przed jego złamaniem i myśl, że przecież to ostatnia Msza Święta tego dnia!
Bardzo dobrze pamiętam siostrę Jolantę, salkę w której odbywały się lekcje religii
i ogromne (tak to wtedy widziałam) schody przed wejściem do kościoła. Co więcej zapamiętałam z czasu przygotowania do I Komunii Św.? Niewiele. Jednak tę burzę mózgów bardzo. Przez te trzydzieści sześć lat dzielące mnie od tamtych chwil wiele razy przypominałam sobie naukę płynącą z pytania siostry. W oczach do dziś mam obraz chorego leżącego przy schodach kościoła i wyjaśnienia naszej katechetki, że Bóg jest w tym człowieku, że tak naprawdę nie ma Go teraz w kościele i jeśli tam pójdziemy, to nie spotkamy Go. Bo On czeka na nas w tym potrzebującym.
Wtedy była to bardzo trudna i nie do końca zrozumiała nauka. Młode serduszka rwały się do Kościoła, na Mszę Świętą i baliśmy się, że opuszczając ją zawiedziemy Boga.
Dziś, kiedy wielokrotnie sama ze sobą, ze znajomymi i nieznajomymi „przerabiam” temat imigrantów przypominają mi się słowa siostry: „Bóg czeka na Was w tym człowieku”.
I dochodzę do wniosku, że tak „śpieszy” nam się do kościoła, że nie zauważamy, że przy jego drzwiach leży człowiek. Chory, potrzebujący.
i to jest wielkość człowieka i obecność w Bogu