Tak się złożyło, że zaraz po mojej Pierwszej Komunii Świętej zmieniliśmy parafię.
Od tego czasu nie miałam okazji odwiedzić kościoła, w którym miało miejsce moje pierwsze pełne uczestnictwo we mszy św. Miałam w sobie ogromną chęć powrotu
do tamtego miejsca. Wróciłam, ale chyba trochę żałuję. Trafiłam na mszę, która pozostawiła po sobie ogromny niedosyt. Odprawiona szybko, byle jak, bez jednej chwili
na ciszę, na zatrzymanie się.
Jest taki moment podczas eucharystii, kiedy ksiądz unosi hostię, a później kielich mówiąc „oto ciało…, oto krew…” – dla mnie jest to chwila szczególna, najpiękniejsza. Pokazanie wiernym cudu przemiany. Chwila zatrzymania, te kilka sekund, kiedy kapłan unosi ciało
i krew daje mi zawsze możliwość spotkania, powiedzenia Bogu kilku słów, patrząc tak naprawdę w ciszy na to, co staje się moim udziałem. Podczas wspomnianej mszy zabrakło mi tego. Kapłan uniósł i opuścił ręce tak, jakby był to ciężar nie do uniesienia.
Coś mnie ominęło, coś uciekło, zatęskniłam…
Wiem, nie każdy przeżywa tak samo. Ktoś inny tego nie zauważył, komuś nie przeszkadza, ale ja wyszłam z kościoła z pewnym żalem i „siedzi” to we mnie, powraca w myślach
i jednocześnie odnosi do innych wspomnień i innych księży.
Jeden ze spotkanych na mojej drodze kapłanów podzielił się ze mną swoim bardzo osobistym przeżyciem. Wraz ze swoim przyjacielem koncelebrował Mszę, podczas której miał miejsce cud eucharystyczny. Nieupubliczniony – nie pozostawił dowodów. Miało to miejsce w trakcie przeistoczenia. Biały komunikant po słowach konsekracji zabarwił się
na czerwono – podłużny pasek przez środek hostii. Wypowiadając słowa „oto Baranek Boży…” kapłan sprawujący tę eucharystię patrzył na cud. Świadek tego zdarzenia, ksiądz koncelebrujący potwierdził jego prawdziwość. Zdumienie spowodowało, że sprawdzili pozostałe komunikanty i na żadnym z pozostałych nie było nic.
Ten cud postawił mnie przed pytaniem „po co?”. Dlaczego Pan Bóg sprawił, że właśnie
w tamtym momencie i przed tamtymi kapłanami objawił swoją wielkość, prawdziwość
i moc? To z pewnością zostanie Jego tajemnicą, ale wierzę, że tych dwóch księży ustrzeże przed pośpiechem i rutyną. Wierzę, że w myślach i sercu będą wracali do tego wydarzenia, i będzie ono umacniało ich wiarę oraz pokorę.
I jeszcze jedno wspomnienie – też związane z przeżyciami pewnego księdza.
Kiedy rozmawialiśmy swego czasu o tym, czym jest dla nas Eucharystia, powiedział,
że jest dla niego Bożym Narodzeniem. Za każdym razem, kiedy w niej uczestniczy,
bądź ją sprawuje czuje się tak, jakby ponownie przychodził Bóg, jakby na nowo rodził się
w jego sercu. Ten sam, który za chwilę ma się narodzić w Betlejem. Ten, który już przyszedł, który zostawił nam swoje ciało i krew, który zbawił świat przez swoją śmierć.
On przypomina mojemu znajomemu, że od tego się zaczęło – od Jego narodzenia – wtedy, w stajence i teraz w naszych sercach. I kiedy Bóg, podczas Eucharystii przychodzi do mnie w postaci chleba i wina, to wciąż na nowo we mnie się rodzi.
Ktoś mógłby zapytać jak to jest, że mimo, że On się już narodził, to my wciąż, od lat,
co roku przeżywamy adwent, oczekiwanie? Cóż, na pewno jest to rodzaj przypomnienia, umocnienia, świętowania po raz kolejny, ale dla mnie jest to jakby wymiar ponadczasowy bożej potęgi. On był, jest i będzie. Choć się narodził, wciąż rodzi się na nowo. Chociaż umarł, śmierć Go nie pokonała i żyje. Chociaż niewidoczny, to wciąż z nami jest i nie przemija.
I mimo, że za mną już wiele adwentowych oczekiwań, to nadal na Niego czekam
i szukam Go tam, gdzie już znalazłam.