Tak się ostatnio dzieje, że poznaję wiele nowych osób. Spotykam się z nimi w różnych miejscach. I w związku z tym mam okazję zobaczyć, porównać to, jak wiele znaczy dla tych osób obecność Boga w ich życiu.
W ostatnich dniach byłam u pewnego małżeństwa żyjącego w skrajnym wręcz ubóstwie. Nie umiem nawet oddać tego, co tam zobaczyłam. Fakt, częściowo ich bieda wynikała zapewne ze swego rodzaju niezaradności. Ale ich podejście do życia, zadowolenie z tego wszystkiego, co mają było wręcz niewiarygodne. No, bo jak człowiek, który żyje w kurnej chacie, w jednym pokoju-kuchni, bez łazienki, ogrzewa dom piecykiem–kozą ustawionym na środku tego pomieszczenia, utrzymuje trzy osoby z jednej niewielkiej emerytury może być wręcz zaraźliwie zadowolony ze swego życia? Jak zapytany, czy wystarcza mu to,
co posiada może odpowiedzieć, że tak? I nic nie chce zmieniać. Kocha swój dom, swoją biedę, której nie nazywa biedą, bo jej nie zauważa i cieszy się z tego, co ma.
Zapytałam, skąd taka radość życia, skąd zadowolenie z tego, co prawie nie wystarcza? Otrzymałam odpowiedź, że jeśli żyje się z Bogiem, codziennie uczestniczy we mszy
świetej (bagatela – idąc do kościoła trzeba zejść z jednej niemałej górki i wspiąć się na drugą), modli się i oddaje życie i zdrowie Panu Bogu, to nic naprawdę nie potrzeba – to wystarcza. Czy w to uwierzyłam? Patrząc na nich – tak. Patrząc na siebie – jeszcze nie.
I druga odsłona. Odwiedziłam pewną panią w podeszłym już wieku. Kiedy zapytałam,
czy mogłabym zająć jej trochę czasu i czy nie przeszkadzam, usłyszałam, że wręcz przeciwnie. Powiedziała zdanie, którego nie słyszałam już dawno od nikogo:
„Gość w dom, Bóg w dom”. Czy ktoś oprócz tej Pani jeszcze tak myśli?
Rozmawiałam z nią ponad dwie godziny. To była moja praca, ale wyszłam z tego domu
tak wzmocniona i ubogacona, jakbym odbyła osobiste rekolekcje. Niesamowita dobroć, empatia i otwarcie na drugiego człowieka, umiejętność dzielenia się tym, co się ma (a miała bardzo niewiele), przyjmowanie tego, co niesie los z ogromną wręcz pokorą i siła do znoszenia tego, co po ludzku nie do ogarnięcia – te wszystkie cechy zdążyłam zauważyć podczas naszego spotkania. Podzieliła się ze mną wskazówkami na życie, które sama otrzymała lub odkryła.
Jej życie było w wielu momentach bardzo trudne, doświadczało ją bardzo boleśnie. Mogłoby starczyć dla wielu. Jednak to, co mnie uderzyło w jej wypowiedziach, to mocna świadomość tego, że zmartwień nie można rozpamiętywać. Trzeba wszelkie bóle
i cierpienia ofiarować Bogu i żyć w zgodzie ze sobą i z ludźmi. Niby takie oczywiste,
a jednak odkrywcze. Dodatkowo poparte przykładem niesamowitej pogody ducha, uśmiechu i spokoju jaki roztaczał się wokół osoby tej Pani.
Na koniec naszego spotkania powiedziała, że pewnym drogowskazem w jej życiu są słowa, które przed laty wylosowała dla siebie podczas spotkania opłatkowego: „Bądź przykładem dla innych”.
Dwie godziny spotkania, nowa znajomość, a tak zapadła w serce. Mogłabym wiele jeszcze
o tej Pani opowiedzieć, ale dodam może tylko jedno. Kiedy opowiadała jak ktoś bardzo źle potraktował młodą żonę, synową, nowego domownika powiedziała znamienną rzecz:
„Jak można tak traktować czyjeś dziecko? Kogoś, kogo matka nosiła na rękach, przytulała, całowała i oddała wierząc, że będzie dobrze traktowane. Dziecko, które było jej całym światem”.
Pomyślałam wtedy o starszych osobach, ludziach w domu starców, z różnych przyczyn osamotnionych. Czy zawsze dobrze ich traktujemy? Dlaczego najczęściej zapominamy
o tym, że to jest czyjaś ukochana matka, ukochany ojciec i pozwalamy sobie na oschłość, obojętność, może nawet lekceważenie?
Wszyscy jesteśmy czyimiś dziećmi – ukochanymi. I we wszystkich trzeba to dziecko dostrzegać, niezależnie małe, czy duże. A może już całkiem stare i niedołężne. Dziecko rodziców i dziecko Boga.