Marketing kościelny

Dlaczego taki tytuł? Podobno najkrótsza definicja marketingu brzmi „zaspakajać potrzeby, osiągając zysk”. Odniesienie do Kościoła nie jest może właściwe, ale przyglądając się temu jak wiele oferuje nam on obecnie, pomyślałam, że najwyraźniej istnieje konieczność przyciągnięcia ludzi. Jak? A no właśnie – zaspokajając ich potrzeby. A zysk? Myślę,
że chodzi o zysk obustronny, z dużym naciskiem na to, że dla nas – wiernych większy.
Do refleksji nad tym tematem skłoniło mnie pytanie, jakie nie tak dawno zadał mi pewien ksiądz. Zapytał, co moim zdaniem można byłoby zrobić, żeby do Kościoła przyciągnąć młodzież? Jaką zorganizować akcję, jaką formę spotkań czy działalności im zaproponować?

Kościół w każdej wiosce, rekolekcje na każdy temat, w radio, telewizji, Internecie. Spora liczba katolickich rozgłośni, ogólnie dostępna prasa, portale o wierze, wieczory uwielbień, spotkania z charyzmatycznymi kapłanami, msze o uwolnienie i uzdrowienie, noce konfesjonałów. To wszystko dla nas, żebyśmy zbliżyli się do Boga. I jeszcze ogrzewanie
w kościołach na zmianę z klimatyzacją wraz z filcowymi podkładkami pod nasze „siedzenia”, żebyśmy tylko nie narzekali, że marzniemy.
Kościół otwiera się na nasze potrzeby, wychodzi do ludzi. Przybliża się tak bardzo,
że spełnia niemal wszystkie nasze oczekiwania, oczywiście oprócz tych, które mierzą
w dogmaty i Katechizm Kościoła Katolickiego. My jednak patrząc na to wszystko trwamy jakby w bezruchu. Z pobłażliwością właściwą temu, kto przyjmuje to, co mu się należy bierzemy i dalej podwyższamy poprzeczkę.  Odwracamy się na pięcie, odchodzimy
nie okazując wdzięczności i wciąż doszukując się tego, co jeszcze można byłoby zmienić, ulepszyć – żebyśmy bardziej chcieli przyjść, posłuchać i poczuć, że to wszystko dla nas. Mamy wszystko, ale wciąż jakby za mało. Przekora, czy przesyt?

Trochę gubię się w myślach, kiedy próbuję ocenić, co jest lepsze dla naszej wiary – niedosyt czy nadmiar. Co pomogłoby nam jej przymnożyć, skoro tak jesteśmy odporni na ten kościelny marketing? Myślę o nas, którzy mamy wszystko i o tych, którzy do kościoła maszerują kilka kilometrów, dla których uczestnictwo w nabożeństwie w kościele jest przywilejem. Również o tych, do których ksiądz nie dociera z ostatnim namaszczeniem
z powodu dużej odległości i braku telefonu. Myślę także, jak wielką mieli w sobie wiarę ci, którzy lat temu trochę z ufnością patrzyli na jedyny wiszący w domu krzyż oraz ci, którzy
w obozach koncentracyjnych z okruchów chleba sklejali paciorki różańca.
Dziś, kiedy święte obrazy można kupić na odpustowych kramach, a wizerunki kolejnych papieży w dworcowych poczekalniach, to szacunek dla nich jakby zmalał. Krzyżyk na szyję, czy różaniec nie jest wymarzonym prezentem i wielu z nas przechowuje po kilka ich egzemplarzy w domowych szufladach. Korzystamy z nich też jakby mniej. Różaniec odmawiamy licząc na palcach, a krzyżyk na szyję zakładamy wtedy, kiedy pasuje do kreacji. Wizerunki świętych chowamy do książeczek, bo często nie wiemy, co robić z ich nadmiarem….

Owszem, uogólniam. Są przecież wśród nas i tacy, którym nie straszne byłyby odległości
i mróz w kościele i tacy, którzy nigdy nie zdejmują z szyi medalika. Tylko, że tych jakby mniej.
Kiedy przyglądam się sytuacji prześladowanych chrześcijan, afrykańskiej ludności wędrującej niebezpiecznymi drogami, żeby dotrzeć do misji i kiedy słucham opowieści znajomego kapłana o tym, z jak wielką radością mieszkańcy syberyjskiego miasteczka przyjęli jego przyjazd i fakt, że wreszcie, po długim czasie będą mogli otworzyć drzwi swojego kościoła, to zastanawiam się, co musi się wydarzyć, żebyśmy docenili to,
co posiadamy? Co musi się stać, żebyśmy odzyskali szacunek dla kapłanów i zauważyli otwarte drzwi kościoła? I żebyśmy wrócili do źródła – do tego, że tam jest Bóg, i że to nam powinno zależeć, żeby do niego przyjść. Dla naszego dobra, naszego zysku.

Ten wpis został opublikowany w kategorii krok po kroku, czyli wszystkie wpisy. Dodaj zakładkę do bezpośredniego odnośnika.