Ciężar i dramat drogi krzyżowej, jaką przeszedł pan Jezus jest nie do odtworzenia przeze mnie. Biczowanie, popychanie, ciężki krzyż, cierniowa korona w połączeniu z psychicznym obciążeniem, jakim jest wystawienie na pośmiewisko, obelgi i niesłuszne oskarżenie to dramat nie do ogarnięcia przez nas – ludzi dnia dzisiejszego. Owszem, niejeden raz nasze życie nazywamy drogą przez mękę, czy też drogą krzyżową, ale czy zdołalibyśmy zmierzyć się z tym, przez co przeszedł On?
Dzisiaj nad ranem z Ekstremalnej Drogi Krzyżowej wrócił mój przyjaciel. Wyruszał na nią z wielkim zapałem, z ciekawością nowych przeżyć, nowych doświadczeń. Wrócił z ogromem bólu i poczuciem własnej słabości. Sama nie dowierzałam temu, co od niego usłyszałam. Wyszedł pełen wiary we własne siły, a wrócił skruszony wielką słabością.
Kiedy opowiadał mi o olbrzymim wysiłku, zmuszaniu się do postawienia kolejnego kroku, o stanie bliskim omdlenia przypomniałam sobie moją drogę krzyżową sprzed kilku lat.
Nie była to ekstremalna droga krzyżowa, choć po jej przejściu śmiało mogłabym ją tak nazwać.
Wyruszyłam w Wielki Piątek, razem z grupą przyjaciół i zorganizowaną grupą pielgrzymów z koła PTTK. Celem było przejście czternastu stacji drogi krzyżowej wiodącej na szczyt Tarnicy (1346m n.p.m.).
Początek trasy, to Ustrzyki Górne. Kawałek po płaskim terenie,
a później przez las w górę, w górę i w górę. Momentami sucho, momentami w błocie.
Przez połoniny porośnięte trawami do kolan. Wokół przepiękne widoki, ale moje oczy patrzyły w dół. Nogi odmawiały posłuszeństwa, brakowało oddechu. Chciałam być dzielna, ale momentami łzy przesłaniały wszystko, a w głowie kołatała się myśl „po co?”. Dlaczego podjęłam się tego wyzwania? Nie miałam siły na rozważania, na kontemplację słów, modlitwę. Kolejne stacje były przede wszystkim chwilą wytchnienia, wyrównania oddechu i uspokojenia rozkołatanego serca. Nie mogę powiedzieć, żebym za bardzo w nich uczestniczyła duchem. Ciałem tak, ale z każdym krokiem i każda stacją coraz słabszym
i wołającym o litość. Miałam w głowie tylko jedną myśl „niech ta droga już się skończy. Niech już będzie ten szczyt”.
Dotarłam na niego.
Szczyt Tarnicy przywitał nas pięknym słońcem i śniegiem. Usiadłam
na ławce i nakarmiona czekoladą poczułam ulgę. Wtedy dopiero zrozumiałam,
ile musiałam z siebie dać, żeby tam być. Dopiero wtedy mogłam zebrać myśli i nie przeklinając samej siebie za podjętą decyzję poczuć, że było warto. Naprawdę było warto. Pokonałam własne słabości, zrozumiałam, co znaczy walczyć z nimi, doceniłam mękę drogi krzyżowej tej sprzed lat.
Nakarmiona nową nadzieją wyruszyłam w drogę powrotną. Krótszym, niebieskim szlakiem. Było stromo, błotniście. Nogi rozjeżdżały się na różne strony. Nadzieja znów zamieniła się w bezsilność. Przede mną tą trasą zeszły już setki osób i niewiele z nich mogło pochwalić się brakiem upadku. Mnie się udało, ale niemal nadludzkim wysiłkiem.
Kiedy dotarłam do samochodu, obiecałam sobie, że już nigdy więcej…
Kolejne dni po mojej drodze krzyżowej, to było leczenie „ran”. Obolałe mięśnie
i nadwyrężone kolano jeszcze długo przypominały mi trasę, jaką przeszłam. Ale z czasem pojawiła się duma. Dałam radę, pokonałam samą siebie. Przeszłam moją drogę krzyżową.
I tylko teraz sama sobie się dziwię, dlaczego przed wyruszeniem na nią zakładałam,
że będzie łatwo? Droga krzyżowa Pana Jezusa nie była przecież spacerem po wzgórzach Jerozolimy.