Uwielbiam się śmiać, zwłaszcza takim śmiechem, po którym boli całe wnętrze. Takim,
przy którym muszę trzymać się za brzuch, bo boję się, że coś w nim pęknie.
Już dawno zauważyłam, że brak takiego „uśmiania się po pachy” jest dla mnie równią pochyłą, po której stacza się moje dobre samopoczucie. Śmiech jest jak doładowanie akumulatora. Zawsze pomaga, dostarczając mi chęci do działania, energii i siły do tego, żeby ruszyć z miejsca tworząc cokolwiek, czy to coś na miarę arcydzieła, czy choćby zwykłą pomidorową, ale z miłością. Powoduje, że chce się chcieć.
Tak, śmiech mnie uskrzydla i uwielbiam ten stan, w którym biorę głęboki oddech zachłystując się nową siłą, nadzieją, radością… Moje życie paradoksalnie nabiera kolorów wtedy, gdy po twarzy płyną strumienie łez, które trudne są do powstrzymania. Kocham
ten stan, pożądam go.
Śmiech jest moim lekarstwem i odtrutką na wszystkie smutne stany. Cieszę się nim, a on cieszy się „całą mną”.
Pamiętam, był taki czas, że nic mnie nie cieszyło i tak bardzo wtedy za nim tęskniłam – za tym moim turbodoładowaniem. Błądziłam w tęsknocie, bo nie umiałam znaleźć drogi, która pomoże wyjść z ciemności smutku. I w tej ciemności, bez światła nie umiałam też znaleźć lekarstwa.
Dziś ten stan odnalazłam w moich „przytulonych” dzieciach. One tak rzadko się śmieją, tak mało w nich prawdziwej radości. Tej, która rozjaśnia spojrzenie, jest panaceum na smutki, których nie mogą unieść. Zrozumiałam, że chociaż dałabym im worek prezentów, stworzyła niesamowite warunki bytowe, wsparła ich edukację, przeprowadziła milion rozmów wychowawczych, próbowała rozbudzić nadzieję na lepsze życie, to nic nie wskóram, jeśli nie dam im radości.
Nie wiem jak to zrobić. Nie mam pojęcia jaki dać powód do trzymania się za brzuch i cieszenia się z łez płynących po policzkach ale wiem, że to jedyna droga do nadziei.
Mam marzenie, żeby umiały śmiać się z niczego zamiast nawzajem z siebie. Nie chcę, żeby ich śmiech wyszydzał, ranił i niszczył, ale żeby zaraźliwie dawał siłę i był napędem
do zmiany życia. Żeby rozjaśniał ciemność, oddalał lęk i czynił dzieciństwo lepszym.
Boli mnie to, że dzieci w Domach Dziecka mają tak mało dziecięcej radości, że zranione przez dorosłych gubią po drodze oręż do walki ze smutkiem, apatią i brakiem nadziei.
***
Kiedy skończyłam pisać to, co powyżej przypomniała mi się inicjatywa księdza Krzysztofa, który poprosił swoje wierne parafianki o tym by modliły się o konkretne dzieci z Domu Dziecka.
A może by tak pójść dalej? Może skoro jest akcja otoczenia modlitwą nienarodzonych,to warto byłoby pomóc w ten sposób dzieciom narodzonym, ale tak bardzo pokrzywdzonym? Może chociaż niektóre z nich odzyskałyby blask w oczach?
***
Jeśli to czytasz, pomódl się proszę za Izę, Julię, Kamila, Wiktorię, Ksawerego, Kacperka, Patryka… Pomódl się za inne dzieci, daj im siłę.
Pracowałam bardzo krótko w pogotowiu opiekuńczym… Wiem, że więcej już nie chcę. Nie potrafię patrzeć na ból tych dzieci. Wspieram Was duchowo!
Dziękuję, czasem i ja tracę siłę, i wtedy BARDZO potrzebuję wsparcia 🙂 🙂 🙂