To był trudny tydzień. Wielkimi krokami zbliża się termin I Komunii Świętej, a co za tym idzie – szukam „po świecie” świadectwa chrztu. Nie jest to łatwe, kiedy jedyną wskazówką jest miejsce zamieszkania w „okolicach” daty urodzenia. I jak się okazuje, ta wskazówka może prowadzić donikąd. Szukanie po omacku nie przybliżyło mnie do celu, więc ruszyłam inną drogą. Postawiłam na jedną kartę i zmusiłam nieobecną w życiu dziecka matkę
do kontaktu ze mną i co za tym idzie, być może do kontaktu z dzieckiem. Po wielu miesiącach czekania na jej gest, na telefon, na choćby jedno pytanie o dziecko… .
O jej dziecko.
Czasem czuję tak, jakbym płynęła pod prąd. Nie dość, że trudno, to jeszcze wszyscy pukają się w czoło. Albo tak jak teraz, stają w opozycji do moich działań – niezrozumienie, krytyka i tak zwane dobre rady, czyli – rób tak jak my, jest bezpieczniej. Tym razem usłyszałam,
że to matka powinna kontaktować się ze mną, a nie ja z nią, że to jej obowiązek i najlepiej, gdybym pozostała bierna.
Ustawa nakłada na nas – opiekunów obowiązek pracy z rodziną. W praktyce, najczęściej jest to rodzina mocno dysfunkcyjna, gdzie przemoc, alkohol, demoralizacja to codzienność. Rodzice z ograniczonymi lub odebranymi prawami rodzicielskimi, nieumiejący lub niemogący zapewnić dziecku/dzieciom właściwej opieki. Nie pracuje się z nimi łatwo,
lub co bardzo częste – nie pracuje się z nimi wcale. Dlaczego? Bo w wielu przypadkach rodzice zaprzestają kontaktów z dziećmi a nam jest wtedy łatwiej. Nie utrudniają codzienności, nie psują pracy, nie krytykują (!), czyli nie przeszkadzają. Nie burzą „spokoju” dziecka, bo bywa tak, że po kontakcie z rodzicem wychowanek wraca
do równowagi przez kilka dni.
Bardzo łatwo jest wpaść w pułapkę samouwielbienia – my opiekunowie wiemy lepiej… .
To my jesteśmy z dzieckiem na co dzień, jesteśmy pedagogami i przede wszystkim naprawiamy to, co zepsułeś TY rodzicu! Sama często przyjmuję taką postawę i takie myślenie. Obłędnie się tego boję, ale czasem bardzo trudno odciąć się od tego wiedząc,
jaki los zgotowali dzieciom najbliżsi.
W takich momentach staram się wracać do moich autorytetów i właśnie wtedy nabieram powietrza w płuca i płynę pod prąd. Oni wiedzą, że dziecko nie będzie rozwijało się prawidłowo w poczuciu odrzucenia. Będzie racjonalizowało błędy rodziców, żeby tylko móc czuć się chciane, ważne. I zakwestionuje wszystko, cokolwiek będziemy chcieli mu wpoić, jeśli zauważy, że my nie akceptujemy jego przeszłości. Jeśli choć przez moment poczuje,
że nie umiemy szanować jego mamy czy taty, choćby miało najgorsze z nimi wspomnienia, to nie przyjmie niczego, w co będziemy chcieli je wyposażyć. Tak to działa i żaden bunt tu nie pomoże. Najgorszy rodzic będzie lepszy i ważniejszy niż jakakolwiek nasza pomoc, choćby największy nasz wysiłek.
To nie jest tylko teoria. Dziś mogę powiedzieć, że właściwa postawa wobec rodzica niezwykle pomaga i wiele ułatwia, niewłaściwa niweczy niejeden wysiłek. Co więcej –
w przypadku tej pierwszej dzieją się cuda. Dziecko, które zauważy nasz szacunek dla rodzica (nie dla czynów, ale dla człowieczeństwa) spojrzy na wychowawcę innym wzrokiem.
Pamiętam, kiedy pewnej mamie powiedziałam, że pięknie tego dnia wygląda, to nastąpił przełom. Mój wychowanek zaczął współpracować. Po miesiącach szarpaniny zaczął słuchać, rozmawiać. Bo on, choć wiedział, jak to naprawdę jest z jego mamą, to wymagał dla niej szacunku. I był gotowy do walki z każdym, kto nie będzie umiał go okazać.
Kolejne zdarzenie – chłopiec, który nie mówił nic o swoim domu i o rodzicach, oraz o tym co przeżył. Powiedziałam mu, że słyszałam, że jego mama umie pięknie posprzątać dom.
I zaczął o niej mówić. Zaczął też sprzątać… .
I jeszcze jeden przykład – dziewczynka, która buntowała przeciwko wszystkiemu, kwestionowała każde moje słowo. Praca z nią, to była ciągła walka. Dziś umie posłuchać. Mama dzwoni coraz częściej. Dlaczego? Bo opowiadam jej o córce , rozbudzam mamy ciekawość, chwalę dziewczynkę. I myślę, że w matce rodzi się przeświadczenie, że nie jest taką najgorszą matką, skoro ma dobrą córkę. Rodzi się w niej nadzieja, a z niej wypływa siła do zmiany. To są naprawdę cuda. Na razie małe, może nawet maleńkie, ale jednak cuda. Jasne, to nie jest tak, że już wszystko układa się dobrze, alkohol przestaje płynąć,
a dzieci wracają do domów. Ale to jest początek drogi. Bardzo długiej drogi do lepszego życia. Czasem dla jednej, a czasem dla obu stron.
Rzekł więc do ogrodnika: „Oto już trzy lata, odkąd przychodzę i szukam owocu na tym figowcu, a nie znajduję. Wytnij go, po co jeszcze ziemię wyjaławia?” Lecz on mu odpowiedział: „Panie, jeszcze na ten rok go pozostaw, aż okopię go i obłożę nawozem; i może wyda owoc. A jeśli nie,
w przyszłości możesz go wyciąć”. /Łk 13,7-9/
Myślę, że rok nie wystarczy. Trzeba wielu lat, ale mam przeświadczenie, że warto próbować okopywać i okładać nawozem. Może doczekamy się owoców. A jeśli się nie uda?
W przyszłości kto inny osądzi.
Piękne jest to co robisz. A to jest moja ulubiona perykopa z Ewangelii:)
Oj, czasem czuję się jak Syzyf 😉